This is another unofficial site for Lav Diaz, "...the great Filipino poet of cinema." (Cinema du reel, Paris).

Tuesday, December 1, 2009

Smutek nad miską ryżu

Anna Kilian

Z Lavem Diazem rozmawia Anna Kilian

Pana „Melancholię” ogląda się z rosnącą fascynacją. W miarę jak – warstwa po warstwie – odkrywa pan przed nami prawdę o bohaterach, zżywamy się z nimi do tego stopnia, że trudno nam się z nimi rozstać...

Lav Diaz: Wspaniale słyszeć taką opinię, chciałem, żeby widzowie tak film odbierali. To ważne dla mnie, bo to długi, ośmiogodzinny obraz. A skoro poruszamy kwestię jego długości, to muszę przyznać, że dziwi mnie, że tak mocno się ją zazwyczaj podkreśla. Film powinien być dziełem sztuki, ocenianym w kontekście swojej jakości, historii, jaką opowiada, i formy, za pomocą której to robi.

Przecież utworu muzycznego czy obrazu nie ocenia się pod względem ich rozmiarów. Przykro mi słyszeć, że nawet uniwersyteccy wykładowcy przedmiotów związanych ze sztuką filmową skupiają się przede wszystkim na długości moich projektów. Przy czym „Melancholia” nie jest najdłuższa – „Death in the Land of Encantos” trwa dziewięć godzin, tyle samo „Heremias (Book One: The Legend of the Lizard Princess)” czy „Evolution of a Filipino Family”.

Przedstawia pan troje bohaterów jako prostytutkę, alfonsa i zakonnicę. Zbici z tropu bardzo wiarygodną interpretacją aktorską zostajemy – widzowie – wyprowadzeni w pole, gdyż postaci przybierają nagle inne tożsamości. Czy zamierzał pan dać przekrój filipińskiego społeczeństwa?

Chciałem pokazać współczesne Filipiny i bohaterów żyjących tu i teraz, ale uwikłanych w tragiczną przeszłość naszego kraju. Alberta, Rina i Julian, a wraz z nimi tysiące Filipińczyków, nigdy nie otrząsnęli się po tym, co spotkało ich rodziny podczas okupacji japońskiej, a potem dyktatury Ferdinanda Marcosa, gdy polityczni przeciwnicy byli porywani i mordowani. Przy tym większość moich współmieszkańców ma bardzo krótką pamięć. Nasi oprawcy nigdy nie zostali osądzeni. Nikogo nie rozliczono z popełnionych zbrodni. Syn Marcosa, Ferdinand Jr., zasiada w Kongresie, a jego matkę Imeldę odznaczono za wkład w rozwój kultury na Filipinach. Filipińczycy są z natury – jak to Malajowie – bierni i apatyczni, nieprzyzwyczajeni do konsekwentnego i zorganizowanego działania.

W dodatku – mówię to a propos braku rozliczeń – to bardzo mili i łagodni ludzie, którzy prędzej oddadzą ostatnią miskę ryżu (od którego jestem, jako Filipińczyk, uzależniony) gościowi niż swojemu dziecku. I zawsze się uśmiechają, choć w ich sercach często gości smutek. Na ten filipiński smutek wskazuje tytuł filmu.

Alberta, Rina i Julian stanowią w filmie pomost między przeszłością a teraźniejszością. Czy temu właśnie miało też służyć pokazanie w jednym filmie tradycyjnych tańców i śpiewu w stylu Kundiman oraz punkowego koncertu, pogo i zespołu grającego noise?

Tak. Dzisiejsze Filipiny to bardzo bogata kultura, której tradycyjne aspekty współistnieją ze współczesnymi. Ale bardzo ważna jest dla każdego kraju jego historia, bez której naród byłby niczym. Dlatego w „Melancholii” znalazła się retrospekcja dotycząca Desaparecidos (nazwa nadawana ludziom porywanym przez siły rządowe różnych krajów, by usunąć ich z życia publicznego – przyp. red.), powiązana z postacią Alberty.

W pana kraju powstaje dużo bardzo dobrych filmów.

Rzeczywiście, wielu twórców realizuje filmy, najczęściej techniką cyfrową, bo to najtańszy sposób. Mamy bardzo długą tradycję filmową. Pierwsze obrazy powstawały na Filipinach w kilka lat po paryskiej projekcji braci Lumiere. Niestety, wszystkie zaginęły, bo nigdy nie powstało żadne archiwum zbierające i konserwujące taśmy filmowe.

A czy istnieje na Filipinach tradycja szkół filmowych? Pan żadnej nie skończył.

Nigdy nie było u nas takich instytucji edukacyjnych, pojawiły się stosunkowo niedawno. Ja przez wiele lat byłem dziennikarzem filmowym i reporterem, a kiedy dobiłem czterdziestki, w 1998 r. zacząłem kręcić filmy. Nie uczyłem się tego, po prostu wziąłem kamerę do ręki.

Ma pan dość niezwykłe imię. Nie jest chyba filipińskie?

Rzeczywiście. Mój ojciec jest zdeklarowanym socjalistą zafascynowanym kulturą, a zwłaszcza literaturą rosyjską. Dał mi na imię Ławrentij, ale na szczęście nie po Ławrentiju Berii. Tata z mamą, też socjalistką, poznali się na studiach, a potem pojechali w sam środek dżungli zakładać szkoły dla muzułmańskich dzieci, choć sami nie są religijni.

Od tego czasu „środek lasu” rozrósł się do sporych rozmiarów miasta.

From Ostatnia Aktualizacja, Warsaw, 30-11-2009

No comments: